No witam Szanownych Państwa Czytelników! Dawno się nie widzieliśmy (teraz też się nie widzimy, ale bardziej mi to pasowało, niż „nie czytaliśmy(?)”), możecie myśleć, że przez ten czas osiadłem na laurach i najzwyczajniej w świecie siedziałem w domu zbijając bąki. Nic bardziej mylnego, jak mawia klasyk. Niestety nawał pracy, wyjazdów, rozjazdów, czy innych obowiązków nie pozwolił mi na chwile wytchnienia i zadumy nad klawiaturą. Stąd ta długa rozłąka, nad którą też z pewnością ubolewacie. Z racji, że nie miałem wystarczająco czasu, aby skupić się i pisać, stwierdziłem, że każdą wolną chwilę poświęcę na przemyślenia, obserwacje, a przede wszystkim na doświadczanie. W końcu nie można pisać o czymkolwiek, jeżeli samemu się czegoś nie przeżyło. Teoretyzowanie, nawet w wykonaniu prawdziwego mistrza pióra, dalej będzie suche, lub logicznie niespójne. Z resztą, chyba nie można stać się mistrzem pióra, bez mistrzostwa w doświadczaniu życia. Zostawmy jednak te romantyczne rozważania romantykom, a my w tym czasie skierujmy swoją uwagę w kierunku czegoś bardziej przyziemnego.
Alkohol i samochody. W dzisiejszym świecie użycie tych dwóch słów w jednym zdaniu jest co najmniej niemile widziane. Nie mówiąc już o łączeniu ich w realnym życiu. A przecież tak być nie musi! Teraz pewnie pomyśleliście o shitstormie, który rozkręci się w komentarzach za 3, 2, 1… STOP, Stop, stop! Dorzucę jeszcze do pieca i powiem, że są to rzeczy niemal nierozerwalne. Cofnijmy się o jakieś 20 lat i spójrzmy na dawne samochody rajdowe, wyścigowe, na trybuny, ludzi przy torach, albo kibiców ustawionych wzdłuż oesów. Wspólny mianownik? Wszędzie reklamy alkoholu i sam alkohol w rękach obserwatorów zmagań paru szaleńców w plujących ogniem potworach! Martini, Jägermeister, Smirnoff, Moët, jakieś browary. No jak to możliwe? W dzisiejszych, przepełnionych hipokryzją i sztucznymi standardami czasach nie do pomyślenia. Ale tylko na poziomie reklam, w prawdziwym życiu to połączenie jest stabilne niczym kurs franka szwajcarskiego przed 15 stycznia 2015 roku. Ustawa o wychowaniu w trzeźwości, oraz potrzeba dostosowania prawa, a także branży reklamowej do poziomu najgłupszych jednostek w społeczeństwie wymogły taki, a nie inny rozwój wydarzeń. Każdy kto ma choć odrobinę oleju w głowie wie, że wsiadanie za kierownicę po kilku głębszych jest pomysłem równie dobrym jak pływanie z otwartą raną w akwarium z niekarmionymi od wielu dni piraniami. Prawdopodobieństwo, że wszystko dobrze się skończy to 50%, albo się uda albo nie. Tak na serio to prawdopodobieństwo jest znacznie niższe, ale nie będę tego teraz tłumaczył, pozdro dla kumatych. Porzućmy jednak dywagacje na tak oczywiste tematy, zakładam że osoby, które to czytają uznają to za oczywiste. Było nie było, po zakrapianej imprezie trzeba jakoś się dostać do miejsca spoczynku, bynajmniej nie wiecznego.
W zależności od stopnia upojenia, można pójść spać w miejscu upadku na powierzchnie płaską, dostać się do domu sposobem teleportacji, zwanym też autopilotem, lub jak cywilizowany przedstawiciel gatunku homo sapiens skorzystać z usługi podwiezienia. Skupmy się na tej ostatniej opcji, która okazuje się wyjątkowo złożona (może nie tak złożona jak funkcja autopilota, która jak wiadomo, jest wielką niewiadomą ;). Usługę podwiezienia może świadczyć dla nas żona/dziewczyna/koleżanka i jest to opcja wyjątkowo dobra, aczkolwiek nie zawsze osiągalna. Dlaczego dobra? Po pierwsze to trafiamy, później do łóżka pod opieką i niekiedy, również w towarzystwie ukochanej niewiasty. Po drugie dlatego, że owa ukochana niewiasta nabiera w sposób magiczny skilli Krzysztofa Hołowczyca. Co za tym idzie, nawet jeżeli na co dzień pot leje się Wam strumieniami po plecach na samą myśl powierzenia swojego, ukochanego wozu w ręce wybranki serca, to w stanie wskazującym będziecie ją uważać za inkarnacje samego Senny. (Na marginesie, nie uważam, że każda kobieta nie potrafi jeździć, znam nawet takie które potrafią lepiej niż 99% facetów, ale stereotypy są czasem tak wygodne, że aż żal po nie, nie sięgnąć). Po trzecie, to jak nie wiecie dlaczego, to wyjdźcie z cholernego domu i doświadczcie czegoś na własnej skórze, a nie czytacie wynurzenia jakiegoś randomowego gościa z internetów. No dobra, ale co w sytuacji, kiedy nie dysponujesz żadną kobietą (bądź mężczyzną,) gotową odwieźć cię do domu? No to kawalerze/panno sprawa wygląda już nieco mniej kolorowo, ale spokojnie doktor Marcin nie zostawi Cię na pastwę pijackiego losu!
Możesz skierować swoje kroki na przystanek autobusowy, tudzież tramwajowy, kolejowy (zwany potocznie stacją), bądź jakikolwiek inny. Pamiętaj jednak, że taki wybór może skutkować niekontrolowanym włączeniem opcji autopilot, która już niejednego zaprowadziła, nie to do tego domu co potrzeba, albo co gorsza w ramiona łysych oprychów, lub co jeszcze gorsza do hotelu zwanego Izbą Wytrzeźwień. Drogą eliminacji dotarliśmy więc do ostatecznego rozwiązania kwestii pijackiej, czyli powrotu do domu taksówką.
No właśnie i tu jest pies pogrzebany. Taksówką, czy Uberem? Bycie trendy, cool i na czasie nakazuje wybranie Ubera. W końcu i płatność mobilna i wszyscy celebryci korzystają (albo raczej mówią, że korzystają), przecież to tańsze, wygodniejsze, bezpieczniejsze i nie napycha kieszeni tym kłamcom i cwaniakom, cholernym cierpom! Jeżeli przytaknęliście do tego zdania, to gratuluje macie już mielonkę turystyczną zamiast mózgu.
Tylko czy ja jestem ultrasem taksówek? Oj nie, zdecydowanie nie! Mało tego, ja nienawidzę cierpów. I to szczerą nienawiścią, nawet nie jestem w stanie wskazać, czy bardziej tych należących do korporacji, czy może niezrzeszonych. To spytacie w takim razie, czy jestem głupi, lub niespełna rozumu? Na taksówkarzach wieszam psy, do ubera zdecydowanie nie zachęcam, to panie premierze jak żyć?! Właśnie sam nie wiem, ale wiem za to, że nad auto z aplikacji, stawiam samochód z kogutem na dachu. Spytacie dlaczego? Już pędzę z wyjaśnieniami.
Czym jest Uber? Niczym innym niż formą taksówki bez licencji i to kompletnie żadnej licencji. Cała innowacyjność tego rozwiązania polega na podłączeniu systemu do zgrabnie wyglądającej i sprawnie działającej aplikacji na smartfona. Czyli wszystko jest tak jak powinno i nie ma się do czego przyczepić. Teoretycznie tak, a jak to wygląda w praktyce? Na wstępie zaznaczę, że całą sytuację postrzegam przez pryzmat Polski, nie mam pojęcia jak to wygląda na reszcie naszej pięknej planety.
Po pierwsze kierowcy Ubera, to w większości goście z totalnego przypadku, skuszeni wizją łatwego zarobku, bądź dorobienia sobie do pensji. Często są jak ten pies z mema, o psie siedzącym w biurze z podpisem „Nie mam pojęcia co robię”. Nie wiedzą, gdzie jest miejsce docelowe, jak się obsługuje gps, często mam wrażenie, że nie wiedzą nawet jak się obsługuje samochód, a na koniec słyszymy klasyczne „Dziś jest mój pierwszy dzień”. Nie wiem, może umowa z Uberem obowiązuje tylko na jeden dzień i każdy kierowca ma swój pierwszy dzień, zawsze, a najbardziej pierwszy jest jak się spieszysz. Na pogadanie z kierowcą też nie ma co liczyć, albo jest tak zestresowany swoim pierwszym dniem w pracy, że funkcja mowy jest zablokowana, lub mówi jedynie po ukraińsku. Albo jest tak zajęty obsługą 10 telefonów ze wszystkim aplikacjami świata, że boisz się, że jak będzie musiał z Tobą rozmawiać, to w ogóle nie będzie już patrzył na drogę. Oczywiście wyciągam teraz same najgorsze brudy, ale wierzcie mi ich występowanie jest częstsze niż myślicie. Chociaż zalet też nie brakuje. Auta z reguły są nowe, świeże, pachnące. Stawki za kurs czytelne i nie musicie się bać, że ktoś Was oszuka, okradnie, czy porwie, bo nad wszystkim czuwa wszechwiedząca aplikacja. Tylko, że ja tego nie kupuje i nie chcę być częścią tego bezosobowego i bezdusznego świata rządzonego ciągiem zer i jedynek.
Jak to się ma do klasycznych taksówek? No bracie, tutaj to dopiero trzeba mieć czujność jak u ważki, albo jak u gajowego. Cierpy, jak to cierpy największe cwaniaki na ulicy, która oczywiście należy do nich. Historii o ludziach naciągniętych na jazdę na 5 taryfie jest bez liku, więc nie będę już ich powtarzał. Do tego dochodzi powszechne chamstwo, niejednokrotnie paskudne wozy w stanie rozkładu, smród papierosów i ludzkiego bąka, wieśniackie piosenki w radiu, brak klimy i zablokowane okna. Jednym słowem tragedia. Z tym, że nie do końca. Taki obraz taksówek to wina samych taksówkarzy, ale tych z lat 90tych, kiedy taksówkarz to był ktoś, jedyny ratunek dla osoby bez samochodu. Nie istniały praktycznie wypożyczalnie samochodów, korporacji taksówkarskich było dosłownie kilka, więc nie było w czym wybierać, transport publiczny wywoływał jedynie uśmiech politowania, a na własne auto było stać niewielki procent społeczeństwa. Stąd stare cierpy pozwalały sobie na takie nonszalanckie podejście do klienta, niektórym tak zostało, ale znaczna większość poszła z duchem czasu i oferują usługi na najwyższym poziomie. Przy tym znają miasto jak własną kieszeń, wiedzą jak omijać korki i to bez Map Google, bez których kierowcy Ubera nie potrafią się chyba nawet samodzielnie wysikać, umieją prowadzić i robią to dobrze. Jak jesteś starą babcią będą Cię wieźć jak starą babcię, jak jesteś młodym w biegu, to będą zasuwać jak z młodym w gorączce. Natomiast jak będziesz chamski, to będą postępować jak cham z chamem, a w chamstwie taksówkarze mają złoty medal i raczej ich nie przebijecie. Chociaż potrafią też być mili i prowadzić zabiegi psychologiczne lepiej od niejednego barmana.
Tutaj dochodzimy do sedna sprawy, kiedy wsiadasz do taksówki, to czujesz że ma duszę, że razem ze swoim kierowcą tworzą jeden organizm wypełniony swoją, niepowtarzalną atmosferą. Każda jest inna i za każdym razem trafiasz na innego wariata (często w tym pozytywnym znaczeniu tego słowa). Taksówki mimo całego swojego złego wizerunku, niekiedy zupełnie słusznego, mają w sobie coś czego Uber, czy jakakolwiek inna aplikacja nie da Wam nigdy. Realnego kontaktu z człowiekiem, nie doskonałym, ale z krwi i kości, człowieka który jest „jakiś”, a nie nijaki. Czy tego potrzebujecie, czy wygody i transparentności aplikacji, to już zależy od Was, ja zostaje przy kogucie na dachu i niech sobie śmierdzi szlugami w środku.